Przedstawicielka następnego wydawnictwa miała jasnorude włosy i wyglądała jak postać z książek dla dzieci, Holly Hobbie. Mówiła prawie szeptem, co doskonale pasowało do tego obrazu. Była sztywna jak deska i spłoszona niczym wróbel przed kotem. Podobała mi się, chociaż jej niepokój sprawiał, że czułam się jak psychopatka. Wcale nie była pewna siebie, pozostało więc wystarczająco dużo przestrzeni towarzyskiej, żebym poczuła się dobrze. Trudno jest podejmować decyzję, kiedy ciało i głos są obecne, lecz brakuje poczucia tożsamości. Holly Hobbie mi to ułatwiła.
Wizyta dobiegała końca. Przypomniałam sobie jej poprzednika z katalogiem wydawnictwa. „Ma pani coś dla mnie?” zapytałam. „Tak” odparła, wyciągając trzy lśniące książki: album z krajobrazami Australii oraz książki o dzieciństwie i losie aborygenów. Ta kobieta wiedziała, że rozmawia z osobą, a nie źródłem przychodów. Postanowiłam pracować z nią. Książka znalazła wydawcę”.
Wyobraźmy sobie wydawcę mającego podjąć decyzję o zatrudnieniu jednej z dwóch osób: jedna z nich jest wyjątkowo pewna siebie, a drugiej tak bardzo tego brak, że w obliczu nietypowego autora nie potrafi opanować drżenia. Pierwsza jest bezpośrednia, druga mówi szeptem. Pierwsza idzie na spotkanie służbowe gotowa mówić o kontrakcie z kimś, kto ją zrozumie, a druga przychodzi uzbrojona w albumy. W tym przypadku ten pewny siebie, bezpośredni wydawca stracił książkę, która okazała się międzynarodowym bestsellerem, na rzecz drżącej, szepczącej, ściskającej w ręku albumy rywalki.