Biorąc pod uwagę niebywałe cuda dotyczące samozapłonu, które oferowała literatura europejska, a Macnish uznał za wiarygodne, trudno pojąć, dlaczego akurat Amerykanów piętnował za łatwowierność, z jaką traktowali opowieści o łatwopalnym pijackim oddechu.
Mimo usilnych starań pana Krooka i Dickensa fenomen samozapłonu właściwie zniknął ze świadomości laików i profesjonalistów w drugiej połowie XIX wieku. Obecnie idea ta pojawia się sporadycznie w książkach, które skądinąd traktują o potworze z Loch Ness, UFO i zielonych ludzikach. Grace Pitt zapewne usiadła przy kominku z fajką; panu Millet zapewne upiekło się morderstwo; żaden ziejący ogniem czeski wieśniak nie zmienił się w ludzką lutownicę. Żałosny los pana Krooka był po prostu wymysłem biegłego w sztuce narratora, który wiedział, jak cudami i szokującymi opisami karmić gusta publiczności. Jakim więc cudem w ogóle pojawił się ów niezwykły koncept samozapłonu, z miejsca zyskując poważne uznanie świata nauki? Wiąże się z tym stwierdzony obecnie fakt, że nadmierne spożywanie alkoholu jest często istotną przyczyną śmierci w przypadkowym pożarze. Badania amerykańskie pokazują, że 47 procent przypadków śmierci w pożarze w domu miało miejsce wtedy, kiedy ofiara była pod wpływem alkoholu. Typowy scenariusz to upuszczony niedopałek lub jakiś inny pomniejszy akt nieuwagi, kiedy osoba jest zamroczona alkoholem.