Isabella Brown miała 59 lat, kiedy spadła ze schodów i została przyjęta do szpitala ze złamaniem czaszki. Zarówno ona, jak i jej mąż byli nauczycielami; on zmarł cztery lata-wcześniej po długiej chorobie na raka. Na rok przed jego śmiercią pani Brown zwolniła się z pracy, aby opiekować się mężem. Po jego śmierci czuła się osamotniona, bezużyteczna i wypalona wewnętrznie, do towarzystwa pozostał jej jedynie kot. Wraz z mężem mieli w zwyczaju popijać gin wieczorami, niekiedy wypijali butelkę wina. Nigdy nie przyszło im do głowy, że picie może być problemem albo koniecznością. Po śmierci męża pani Brown wpadła w depresję kliniczną. Nie szukała pomocy u specjalistów, pewnego wieczoru znalazła butelkę ginu schowaną głęboko w kredensie wypiła tyle, że mogła wreszcie zasnąć w nocy. Napoczęta butelka wystarczyła jej mniej więcej na dziesięć dni, ale sześć miesięcy później wypijała już regularnie pół butelki ginu dziennie. Alkohol już jej nie pomagał zasnąć, budziła się chora, z delikatnym acz widocznym drżeniem rąk. Trzymała się stanowczo postanowienia, by nie iść od razu do kuchni i nie otwierać butelki, ale wypuszczanie kota i czekanie na jego powrót, by móc nalać sobie porannego drinka stało się już rytuałem. W ten sposób przekonywała samą siebie, że jej picie nie jest przymusowe. Tyle że dzięki alkoholowi mogła jako tako przeżyć kolejny dzień. Piła w odstępach trzy-, czterogodzinnych. Poza kotem i alkoholem niewiele działo się w jej życiu. Nie chciała żadnych wizyt, gdyż mogłyby one zakłócić jej rozkład picia, ani odwiedzin córki czy syna, ponieważ „Oni by nie zrozumieli”. Pewnego ranka obudziła się zlana potem, po raz pierwszy dygocząc w paroksyzmach. To właśnie wtedy spadła ze schodów i omal się nie zabiła.