Właścicielka pewnej firmy przekonała się, że jeśli jechała w podróż służbową z jakimkolwiek mężczyzną, obojętnie, czy był to wiceprzewodniczący zarządu, czy asystent, ludzie, z którymi się spotykała, zwracali się do niego, przekonani, że to on ma władzę, a ona jest jego asystentką. Pewna kontrabasistka miała podobne przeżycie, kiedy pojawiła się na przesłuchaniu z akompaniatorem. Witający ich ludzie zakładali, że to ona akompaniuje. Do innej mającej doktorat kobiety, która kieruje instytutem badawczym, ludzie często zwracają się po prostu przez „pani”, podczas gdy jej asystent, zaledwie magister, jest tytułowany „panem doktorem”. Pewnego wieczora pracowałam po godzinach w swoim gabinecie na Georgetown University. Gabinety pracowników naukowych w moim budynku ciągną się po obu stronach korytarza, a sekretarki i asystenci mają nisze w korytarzu. Na drzwiach każdego gabinetu wisi tabliczka z tytułem naukowym i nazwiskiem danego pracownika. Wieczorną ciszę przerwała pewna kobieta, która weszła do mojego gabinetu zapytała, czy może skorzystać z mojego telefonu. Byłam zaskoczona, lecz chętnie się zgodziłam i wyjaśniłam, że najpierw musi wykręcić dziewiątkę. Kobieta przeprowadziła rozmowę, podziękowała i wyszła. Po kilku minutach pojawiła się ponownie i zapytała, czy mam korektor w płynie. Znów zdumiona, lecz chcąc pomóc, zajrzałam do szuflady biurka, ale musiałam kobietę rozczarować: moja maszyna do pisania ma taśmę korekcyjną, więc korektora w płynie nie znalazłam. Moja cierpliwość zaczynała się powoli wyczerpywać. Zdumienie jednak ustąpiło, kiedy kobieta wpadła do gabinetu po raz trzeci i ostami, żeby zapytać, czy jestem sekretarką doktora Murphy’ego, bo chciała mi zostawić napisaną dla niego pracę.