Kiedy zawodowa bilardzistka Ewa Mataya, uważana za jedną z najlepszych bilardzistek świata, uległa podczas turnieju amatorce Julie Nogiac, Mataya powiedziała o niej: „Ona jest bardzo miła. Ciągle mnie przepraszała”. Wątpię, czy Nogiac rzeczywiście żałowała, że zwycięża mistrzynię; po prostu wyrażała swe przekonanie, że przez to Mataya zapewne fatalnie się czuje.
Nie znaczy to, że wyrażenie: „Przykro mi” nigdy nie stanowi przeprosin. Kiedy jednak tak się dzieje, że wyraża ono przyjęcie odpowiedzialności za coś, co poszło nie tak, często uważa się je za pierwszy krok w dwuczłonowym rytuale: ja mówię: „Przykro mi” i biorę na siebie połowę winy, po czym druga osoba bierze na siebie drugą połowę. Pewna sekretarka powiedziała mi, że lubi pracować dla swego szefa, bo jeśli mówił: „Przepisując ten list, opuściła pani dopisany fragment”, a ona odpowiadała: „Och, tak mi przykro. Zaraz poprawię”, to on zwykle dodawał: „Napisałem to tak drobnym pismem, że łatwo było nie zauważyć”. Przyznawanie się do winy może być postrzegane jako zajmowanie niższej pozycji. Kiedy strony dzielą się winą, zajmują w rezultacie równe pozycje. Ta zasada kryje się za rytualnym podziałem winy w odpowiedzi na przeprosiny. Umożliwia to obu stronom zachować twarz. Ktoś, kto uważa, że przeprosiny wymagają zrytualizowanego podziału winy, mógłby nawet wymyślić sobie winę, aby zakończyć rozmowę w odpowiedni sposób. Ci natomiast, którzy rozumieją ów rytuał, nie wezmą takiego przyznania się do winy dosłownie, lecz po prostu z wdzięcznością przyjmą je jako próbę uratowania twarzy. Innymi słowy, jest to szlachetny sposób na to, by nie pozostawiać przepraszającego na niższej pozycji.